Organizacja wyjścia walentynkowego, w tym roku odbyła się jeszcze szybciej niż zwykle. Przeglądając Facebookowego walla pojawiła się propozycja od Kaya Sushi & Teppanyaki w Tychach. No to Mąż zadzwonił i zrobił rezerwację.
Kto nas zna ten wie, że jeśli chodzi o sushi to nie trzeba nas długo namawiać. Dowody znajdziecie m.in na naszym Instagramie czy też we wpisie poświęconym 6-tej rocznicy naszego związku.
Wiemy już co poniektóre katowickie susharnie mają do zaoferowania. Tym razem jednak los powiódł nas w kierunku Tychów. Bardzo byliśmy zaskoczeni, że restauracja mieści się tuż obok Multikina, do którego często zaglądamy. Nie wiemy jak to się stało, ale jak dotąd nie zauważyliśmy loga restauracji. Prawdopodobnie spowodowane jest to tym, że Kaya Sushi & Teppanyaki mieści się w budynku hotelowym. Mniejsza.
Byliśmy, spróbowaliśmy, zapraszamy do lektury.
Dzisiejszy wpis pisze się przy francuskim białym winku
W poprzednim Walentynkowym Wyjściu skusiliśmy się na propozycję sygnowaną przez restaurację, teraz jednak wybraliśmy „po swojemu”. Standardowo oczekując na zamówienie porobiliśmy parę fotek. Z racji tego, że restauracja była pełna, nie chcieliśmy nikomu przeszkadzać.

Światło w restauracji jest bardzo nastrojowe, ale też bardzo kiepskie do robienia jakichkolwiek zdjęć…
Przejrzeliśmy kartę, złożyliśmy zamówienie i oddaliśmy się przyjemności konwersacji. Pech chciał, że Żonie chciało się już pić, więc od tego momentu nastrój trochę prysł… No bo powiedzcie szczerze, ile zajmuje zagotowanie wody na herbatę? 5-10 minut? Cóż.. tutaj trwało to ponad 40 minut. A oto i ona.
Na pierwsze danie – przystawkę, czekaliśmy jeszcze kolejne 15 minut. Czyli w sumie pierwszy posiłek od zamówienia dostaliśmy dopiero godzinę po przyjściu. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że sala była pełna, ale kelnerów było dość sporo. Inna kwestia, że nie tylko my ciągle na coś czekaliśmy. Kelnerzy mylili zamówienia, a nawet rachunki! Jednak to jeszcze nie wszystko. Najgorsze było to, że kilka osób, które zrobiło rezerwację na Teppanyaki (dzięki Bogu, że to nie byliśmy my), w ogóle nie doczekało się obsługi. Z wielkim zdenerwowaniem opuścili restaurację po dwugodzinnym oczekiwaniu. Kelnerzy raz po raz uspokajali ich, że „już, już zostaną obsłużeni” i przepraszali za „opóźnienia”. Niestety nie pomogła nawet rozmowa z kierownikiem sali i prośba o telefon do właściciela. Jednym słowem „porażka”.
Dlaczego tak szczegółowo to opisujemy? Tych „pomyłek” było za dużo. Nasze nazwisko zostało przekręcone, w dodatku stolik, który zarezerwowaliśmy był już zajęty…, a kelnerzy chcieli posadzić nas tuż przy samym wejściu do restauracji, pomimo tego, że w dalszej części restauracji były wolne stoliki. Nie zrozumcie nas źle, z reguły odpuszczamy drobne „wpadki” i nawet o nich nie piszemy, bo każdy jest tylko człowiekiem… jednak cierpliwość każdego kiedyś się kończy. Nasza również.
Jednak jeśli chodzi o jakość jedzenia to nie można nic złego tutaj powiedzieć. Wszystko było bardzo smaczne. Niestety nawet najlepsze jedzenie nie obroni się, gdy na każde danie trzeba czekać ponad pół godziny. Serio. Zamówiliśmy tylko parę pozycji, a z restauracji wyszliśmy dopiero po ponad 3 godzinach.
Ale dość już tego „marudzenia”. Na poprawę humoru zerknijcie poniżej co dobrego zjedliśmy

Gyutataki – plastry soczystej, marynowanej w sake i imbirze polędwicy wołowej. Podane ze świeżym czosnkiem i imbirem. Mniaaam!

Sake yiru – pikantna zupa łososiowa zabielana śmietaną z dodatkiem kiełków fasoli mung i imbirem. Jak pikantne to wiadomo, że Męża.

Won ton – klarowny bulion z kapustą pekińską i marchewką, podawany z pierożkami z nadzieniem z kaczki. Żona poleca!

Kurczak teriyaki z owocami. Wszystko super, tylko te owoce… Powiało PRLem. Bardziej pasowałyby owoce egzotyczne.

Ebi furai – krewetki black tiger smażone w chrupiącej panierce panko, podawane z ostrym sosem. Dobre danie. Fajnie, że każda tempura była z krewetek, bo nie zawsze jest to takie oczywiste. Parę razy zdarzyło mi się jeść tempurę gdzie np. 3 sztuki to były krewetki, a resztę skrywały warzywa.
Być w miejscu, gdzie podają sushi i nie zjeść sushi? Misja nie do wykonania! Zestawików nie było, także sami je sobie ułożyliśmy. Niestety po kolejnym długim oczekiwaniu okazało się, że węgorza nie ma, toteż wybraliśmy coś innego. Na szczęście było dobre!
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Anna i Krystian Kruk (@pedzelikatana)
Smok w całej okazałości.
Na deser z wiadomych przyczyn już się nie skusiliśmy (nie mieliśmy dodatkowej godziny )
Do Kayi jeszcze mamy zamiar wrócić, jednak na pewno nie na jakiś zaplanowany event. Wierzymy w drugie szanse, bo mamy dobre serduszka. Poza tym ciekawi nas samo teppanyaki. Japonia tak blisko.
Taka ciekawostka. Na sali był Dżordż Klunej xD
Na koniec prezenciki od Żony dla Męża i od Męża dla Żony.

Biała czekolada z japońską bio herbatą matcha i herbata Gdańska, która pachnie jak ciasteczka. Żona wie co dobre
To tyle na dziś. Mimo wszystko Walentynki zaliczamy do udanych (jak zwykle z resztą), bo w końcu najważniejsze, by ten dzień spędzić razem, a nie to jak się je spędza, prawda :)?
29