[fb_button]
„Terminator Genisys” jest słabym filmem. Uwielbianą przez wielu „Dwójkę” widziałem wiele razy, do najnowszej części już nigdy nie wrócę. Mimo wszystko trzeba podkreślić, że 67-letni Arnold Schwarzenegger naprawdę daje radę. I prawda jest taka, że teraz to „Terminator” potrzebuje Arniego, a nie odwrotnie.
Do kina wybraliśmy się wspólnie z Żoną i moimi rodzicami. I wiecie co? Dla rodziców to był całkiem udany seans. Ich zadowolenie, po napisach końcowych, to naprawdę bardzo fajny obrazek. Niestety, nie posłuży to za rekomendację i nie obroni nowego „Terminatora”.
Trailery prezentowały się nieźle:
Ale.. Jeśli je zobaczyłeś, to nic w filmie Cię nie zaskoczy. W trailerach skompresowano całą fabułę „Terminator Genisys”. Naprawdę trailery pokazują wszystko… „Reszta” fabuły jest tak przewidywalna, że wszystkiego się domyślisz. Nie ma niespodzianek, nie ma zwrotów akcji, nie ma twistów fabularnych. Jest za to „odhaczanie”… tego co w fabule odgadliśmy. I tutaj można by zrobić konkurs na to kto odgadnie więcej elementów fabuły.
Czy zatem wystarczy nie oglądać trailerów?
Nie… Bo nawet jeśli nie oglądacie trailerów, jesteście w stanie odgadnąć wszystko co zaraz zobaczycie na ekranie. Wielka „tajemnica”, ujawniona mniej więcej w 1/3 filmu, była również (a to ci nowość) do bólu oczywista i przewidywalna. Jeśli twórcy serio myśleli, że widzów to zaskoczy, to mają nas za debili.
„Dobra, dobra… tego typu filmu nie ogląda się ze względu na fabułę. Liczą się pościgi, wybuchy i walki.”
Pod tym względem jest lepiej, ale mam wrażenie, że bardziej skupiono się na relacjach między bohaterami, a akcję ograniczono do minimum. Czemu? Nie mam pojęcia. Pojedynków również jest mało. Czemu? Bo tak. Trzeba natomiast przyznać, że jeśli już do nich dochodzi – wygląda to dobrze.
Napiszę to po raz kolejny: Arnold Schwarzenegger daje radę.
Arni bez wątpienia jest najlepszym punktem tej produkcji. Gdy pojawia się pierwszy raz na ekranie, wszyscy się cieszą. Gdy walczy, każdy mu kibicuje. Niekiedy jest śmieszny, innym razem poważny. Raz na jakiś czas dorzuci klasykiem w stylu „I’ll be back” i ponownie wszyscy się cieszą. Wszystko to powoduje, że reszta postaci wypada przy nim blado, bardziej blado od podkładu Marilyna Mansona i Taylor Momsen razem wziętych.
Okazuje się, że Khaleesi bez smoków jest zwyczajną, mało przekonującą babką, która według mnie nie udźwignęła roli Sary Connor. Oprócz niej i Arniego są jeszcze dwie główne postaci – Kyle Reese (Jai Courtney) i John Connor (Jason Clarke). Ten pierwszy, wkurzał mnie za każdym razem, gdy się odezwał. Pech chciał, że odzywał się często. Drugi dostał zdecydowanie za mało czasu, by się wykazać. A szkoda, bo mogłaby to być interesująca postać.
T-1000 (Byung-hun Lee) to postać, której szkoda mi najbardziej. Czemu? Bo koleś wypadł naprawdę dobrze (tutaj macie próbkę jego możliwości). A pojawił się przez kilka chwil… No kurde! Wszystkie sceny, w których brał udział, powodowały automatyczne wstrzymanie oddechu. A potem? No cóż, można oddychać spokojnie… Zbyt spokojnie.
Dlatego też mam radę dla twórców nowego „Terminatora”. Zapamiętajcie. „Wszystko co dobre powinno trwać dłużej„. A u was jest odwrotnie.
Przez cały seans miałem wrażenie, że „gdzieś to już widziałem”. Wszystko było takie znajome, zero świeżości, absolutnie niczego nowego. Nie zrozumcie mnie źle. Po prostu uważam, że kręcąc kolejną część tak znanej marki, można było się bardziej postarać. Tym bardziej, że fabuła w głównej mierze opiera się na podróżowaniu w czasie, a to daje duże pole do popisu.
Mimo wszystko, „Terminator” ma się dobrze… Zapowiedziano już kolejne dwie części. Pewnie zobaczę, ale nie liczę, aby coś zmieniło się na lepsze. Jedynie mam nadzieję, że Arnold jeszcze pożyje. Bo bez niego, już ten film, byłby bardzo słaby.
[fb_button]